Widzicie tego nieogarniętego, zarośniętego menela siedzącego na śnieżnobiałej kanapie? W przepoconej i wyglądającej jak szmata koszulce oraz przypalonych papierosami dresach?
Tak, to ja. Draco Malfoy.
Zazwyczaj wyglądam o niebo lepiej. Tak samo jak moje mieszkanie. Cholernie drogie mieszkanie zagracone w tym momencie stosami puszek po piwie i opakowaniami po chińskim żarciu.
Zazwyczaj to mieszkanie jest niesamowicie eleganckie i czyste, przede wszystkim dzięki mojej mugolskiej sprzątaczce. Przychodzi do mnie dwa razy w tygodniu i bez użycia jakichkolwiek czarów potrafi doprowadzić to miejsce do ładu. Ale nie tym razem. Nie, nie myślcie, że nagle przestała dobrze pracować. Jestem wręcz przekonany, że doprowadziłaby to miejsce do porządku w godzinę. Szkopuł w tym, że nie mam zamiaru jej tu wpuścić.
Jak zresztą nikogo innego. Chyba że jesteś dostawcą pizzy bądź chińskiego żarcia.
Moja mama dobija się do mnie od dwóch tygodni, doprowadzając mnie tym do szaleństwa. Już dawno przestałem być jej maluśkim, słodziutkim Draconkiem. Jestem niemal pewny, że dostała by zawału gdyby mnie teraz zobaczyła. A ojciec? No cóż, wysłał mi jednego wyjca, w którym groził mi, że mnie wydziedziczy jeśli natychmiast nie zadzwonię do matki. Nie zadzwoniłem, ale i tak nie uważam, że się do tego posunie. Wie, że jeśli nie przekaże fortuny swojemu ukochanemu, rozpieszczonemu jedynakowi, to pieniądze zostaną przekazane biednym sierotkom. Jeśli istnieje coś co Lucjusz Malfoy nienawidzi równie mocno jak mugoli to są to sieroty. Więc bez obaw, nadal będę bogaty.
Pewnie zastanawiacie się, co bogaty, rozpieszczony bachor u którego szkolna psycholog już dawno stwierdziła socjopatyczne skłonności robi w tak zaśmieconym miejscu jak to, ubrany tak jak teraz.
Staczam się.
A szkolna psycholog powinna zostać zwolniona. Wcale nie jestem socjopatą, chociaż w takich momentach jak ten wolałbym nim być.
Jesteście ciekawi co doprowadziło mnie do takiego stanu?
165 cm arogancji, samouwielbienia i nieposzanowania dla uczuć innych. Nie, nie mówię tutaj o Harrym Potterze, chociaż on również jest kurduplem.
To Hermiona Jean Granger. Moja własna, paskudna choroba.
Słyszę pukanie.
-Otwórz te drzwi do cholery!- Krzyczy przez drzwi nadęty bufon, znany szerzej jako mój przyjaciel Blaise Zabini.
-Odejdź, jestem chory- Chrypię najgłośniej jak mogę. Brzmi nieźle. Jakbym rzeczywiście zdychał na jakieś choróbsko.
-Śmieszny jesteś. Alohomora- Mówi wkurzony i z lekkim trudem uchylają się drzwi zagracone przez tony butelek.
-Jak ty, kurwa, wyglądasz?!
Rzucam w jego kierunku niedokończonym piwem ale cham wykonuje nieznaczny ruch drewnem i puszka ląduje na jednej ze ścian.
-Nadal lepiej niż ty- Mówię, wkładając w to tyle jadu ile jestem w stanie.
-Pomogę ci to ogarnąć. Idź, weź szybki prysznic, a ja tu trochę sprzątnę- Proponuje.
-Mam od tego sprzątaczkę.
-Żadna mugolska sprzątaczka sobie z tym nie poradzi. Mówię serio. Idź, doprowadź się do porządku.
-Od kiedy ty tu jesteś generałem?- Pytam z ironią.
-Nie martw się, nadal możesz być pułkownikiem- Odpowiada z lekkim uśmiechem.
Oddalam się w stronę łazienki klnąc pod nosem. Po drodze zwijam ostatnie kilka sztuk czystej odzieży.
Zamykam drzwi na zamek i rozbieram się z tych okropnych ciuchów. Nie da się już z nimi nic zrobić dlatego lądują w śmieciach, obok różowego szamponu i szczoteczki do zębów, którą Ona zostawiła u mnie. Spoglądam w lustro i krzywię się na swój widok. Nigdy nie było mi do twarzy w zaroście, a tłuste włosy i brudna twarz wcale nie pomagają. Chwytam szampon i mydło w jednym i ruszam pod prysznic. Zajmuje mi on niespodziewanie niewiele czasu. Szczotkuję powoli zęby i układam włosy bez pośpiechu, aby zdenerwować Zabiniego.
Gdy jestem już gotowy i w miarę ogarnięty, wychodzę do salonu.
Jest tu niesamowicie czysto. Przegapiłem widocznie moment w którym Zabini został kurą domową. Musiało to być jakoś niedługo po ślubie z Weasley'ówną.
-Po co to wszystko?- Pytam znudzony.
-Zabieram cię na miasto. Na taki męski wieczorek- Wyjaśnia.
-Nie wierzę, że pani Masz-Być-Do-Dwudziestej zgodziła się ciebie wypuścić na miasto. Ze mną. O tej porze.
-Zrobiła wyjątek.
-Dostałeś przepustkę za dobre sprawowanie?- Droczę się z nim, ale w głębi serca chyba żałuję, że nie mam już nikogo, kogo choć w najmniejszym stopniu interesowałoby co w danej chwili robię.
-Zamknij mordę i ubieraj płaszcz. Jest już chłodno- Zarządza.
Oho. Zaczyna zachowywać się jak tatusiek. Czemu nikt mnie nie uprzedził że Wiewióra jest w ciąży?
Posłusznie ubieram płaszcz i wychodzę za nim powłócząc nogami.
-Robię to tylko dlatego, że nie mam sił się z tobą spierać.
-Nie bierzesz ze sobą różdżki?- Pyta zdziwiony.
-Nie potrzebuję jej.
To prawda. Po spędzeniu wakacji u przemiłych państwa Granger przestałem używać drewna na prawo i lewo. Okazało się, że można się całkiem dobrze bawić i bez magii.
Poza tym magia i tak nie pomoże mi w tym, czego pragnę najbardziej. Więc czemu w ogóle miałaby być mi potrzebna?